top of page
lorahokmimerkaz_master.jpg
orli kastel-blum | אורלי קסטל-בלום

rozwiązanie tymczasowe przełożył z hebrajskiego tomasz korzeniowski

niepublikowane gdzie indziej

 

foto: okładka tomu opowiadań orli kastel-blum

Dani Brawa był mężczyzną przystojnym i bogatym. Miliony przydały mu szczególnej klasy (a ta zobowiązywała do manier najwyższej pró­by) i chro­niły przed wdawaniem się w rozmowy prowadzące donikąd, któ­re zwał promilami.

Poważny wyraz twarzy wziął się z kalkulacji i samokontroli. Bez niego najpewniej nie dotarłby tam, dokąd dotarł, czyli do biura w północ­nej części miasta, z trzydziestoma i dwoma pracownikami, z sześćdzie­dzię­cioma klientami, z których dwudziestu jeden to klienci poważni­ i do rzeczy.

Mimo, że obracał dużymi kwotami, nie przestawał być miły wobec pracowników, którym płacił wysokie pensje, a ci, nie mogąc odpłacić pie­niędz­­mi, zwykle pozostawali po godzinach bez dodatkowej zapłaty, w ten sposób znajdując sposób, by podziękować mu za obiady, które fi­nan­sował w „Kto Jest Kim”, pod warunkiem, że nie przekroczą dwu­dzies­­tupięciu szekli za danie, co starczało na tchinę, marynaty, porządny stek i zimny napój.
 

Brawa nienawidził pochlebstw. Jeśli ktoś się odważał, powstrzymywał go i pytał bezczelnie: Co chcesz?

Tak zmuszał rozmówcę, by wycofał się do jednego z dwóch narożników: albo natychmiast porzuci wszystko, czego chciał i zamk­nie się w środku, albo natychmiast powie czego chce, krótko i do rzeczy, bez zbędnej afektacji.

Jego kolega, wprawdzie już dość ostrożny, jednak czasem potykał się na pochlebstwie i wtedy wybierał możliwość pierwszą. Milczał, dawał Brawie odczuć ostre i wyraźne granice swej osobowości i na­tychmiast zmieniał temat. Dopiero, gdy udawało mu się porozma­wiać na jakiś marginalny temat, nie związany z Brawą i jego bogact­wem, ważył się na rozmowę o ciężkich latach Daniego od 1976 do 1981, kiedy ten przezwyciężał trudności i uczył się obracać je na własną korzyść, albo pytał go:

– Powiedz mi, Dani, jak poszło dzisiaj z tymi od traktorów?

Czasami koledze udawało się, Dani szedł na współpracę. A kiedy próba pochlebstwa była zbyt wyraźna, sprawy trochę się kom­pli­kowały. Dani odwracał  spojrzenie i mówił coś w ro­dza­ju:

– Co za kawał idioty! Przestań mi mącić w głowie.

Wtedy kolega milkł, wysilając mózgownicę, by znaleźć inny temat. Ale Da­ni najczęściej nie potrzebował z nikim rozmawiać, a na pewno nie z kolegą, bo poza wszystkim, Dani miał własną silną osobowość.

Takie wieczory kończyły się pełnym uwiądu powrotem kolegi do do­mu, bez wymiany z Danim choćby słowa. Wypalał wtedy, przy czym Dani nawet jednego nie, ponad po­ło­wę paczki papierosów.

Na początku, w momentach długiego milczenia kolega cierpiał, ale po trzech latach nauczył się wynajdywać sobie specjalne myśli na takie chwile. Myśli. Bo uczynki naprawdę nie wchodziły w ra­chu­bę. Kiedy Dani odwracał wzrok, albo ruszał do swych in­te­r­esów, kolega zapa­mię­tywał położenie różnych przedmiotów wokół, aby, gdy przyjdzie do Daniego nas­tęp­nym razem, po zmianach mógł poznać co Dani robił i kto go odwiedzał. Kiedy zbrzydła mu ta zabawa, patrzył nieporuszenie w jeden punkt na białej ścianie i usilnie próbował myśleć o rzeczach przy­jem­nych, jak szwajcarskie jeziora, których w życiu nie wi­dział.

U Brawy z biegiem lat też dokonał się rozwój. Zamy­kał się w pokojach, prowadził długie rozmowy telefoniczne, przy­­rządzał lekkie posiłki, nalewał mocne drinki. Im częś­ciej Brawa izolował się, tym koledze trudniej było uruchamiać wy­ob­raźnię
i pośpiesznie szukał nowych widoków, budynków, wiejskich pejzaży. Zawsze martwych i zawsze w świetle dnia. Jeśli nie zdołał zna­leźć ta­kie­go obrazu, po prostu liczył barany, a czasami dla odmiany krowy, albo zabawiał się licząc węże, które ukrywały się między skałami, czyhając na niewinnie kąpiących się na morskim wybrzeżu.

W pewnym momencie, wieczorem, kiedy Brawa okazywał wyraźne śla­dy zniecierpliwienia, kolega wstawał i mówił:

– Baj, to ja idę.

Dani kierował ku niemu zamyślone spojrzenie i machał swoją wielką ręką na pożegnanie.

Tuż przed dotarciem do drzwi wykrzykiwał za nim dobranoc, na co kolega nigdy nie odpowiadał. Lubił wychodzić z tego wspaniałego do­­mu trzaskając drzwiami.

Pewnego wtorku, dokładnie, kiedy w telewizji emitowali prog­ram co się stanie w Tel Awiwie, jeśli spadnie tam bomba atomowa, ko­lega spóź­­niał się. Brawa siedział przed kolorowym ekranem, popijał pi­wo, oglądał program i chichotał. Śmieszyło go oglądanie znanych mu z da­wien dawna miejsc, wysadzanych w powietrze i rozlatujących się na kawałki. Wybu­chu dokonano – podkreślał zazwyczaj uśmiechnięty lektor, który teraz całkiem poważniał – przy użyciu wspaniałych i drogich środ­ków technicznych, importowanych specjalnie do tego progra­mu z Japonii, gdzie kilka miesięcy wcześniej emitowano po­dob­ny prog­ram o Tokio.

Dani czuł się bezpiecznie. Może dlatego, iż wiedział, że to co widział, to efekty specjalne, a poza tym tak często wyjeżdżał z miasta. Pięć razy w roku do Nowego Jorku, cztery razy na branżowe konferencje w europejskich stolicach, i trzy razy absolutnie obowiązkowo do Frank­furtu, gdzie inwestował pieniądze, których nie chciał zostawiać w bankach krajowych.

Kiedy lektor wyliczał straty w ludziach i nieruchomościach, jakie miała wyrządzić bomba, patos w jego głosie nasilił się. Potem pro­g­ram powtarzano aż do znudzenia, i Dani wyłączył telewizor.

Jednym dużym łykiem dokończył piwo, i rzucił w dół pustą puszkę, która pokonała długą drogę ośmiu pięter i uderzyła o chodnik. Dani czasami rzucał z balkonu różne rzeczy, które nawet gdyby uderzyły kogoś w głowę, to nie mogłyby go zranić, a na pewno nie śmiertelnie.

Gdyby teraz był przy nim kolega, to wybuchnąłby wielkim śmiechem,
i klaszcząc w dłonie pobiegłby ukryć się za dużymi doniczkami na balkonie, żeby zobaczyć, czy puszka kogoś uderzyła, i donieść Daniemu, który ze swego miejsca patrzył nań z uśmiechem.

Brawa otworzył kolejną puszkę, włączył telewizor i oglądał koń­cówkę programu. Zaraz po zakończeniu zadzwonił telefon.

– O co chodzi? – powiedział Dani, pewien, że to kolega.

– Dani? – usłyszał swoją siostrę Tircę i pożałował, że odebrał.

Pytała go, czy oglądał program.

– Nie – powiedział jej, bo nie cierpiał, kiedy członkowie rodziny wie­dzieli, co robi. A szczególnie Tirca, która potem plotkuje ze wszys­tkimi.

Tirca była rozwódką. Kiedyś wyciągnął ją z sądowych tarapatów z jej mężem. Opłacił adwokata, a ona była mu wdzięczna. Odtąd czu­­ła się zobowiązana, by codziennie zadzwonić do młodszego brata i pró­bo­wać rozśmieszać go różnego rodzaju śmiesznymi historyjkami z jej miej­sca pracy. Na koniec rozmowy zawsze miała jakiś inte­res. Zaz­wyczaj chciała poznać jego męską opinię o nowym chłopaku, któ­rego poznała. Tym razem zapytała go o prywatnego nauczyciela ma­te­­ma­tyki jej dziesięcioletniego syna.

– Powiedz, czy jest tak, jak mi się zdaje – zapytała – że on próbuje ze mną coś zaczynać? Położył mi rękę na ramieniu w drodze do drzwi, i trzymał ją tam dosłownie aż do ostatniej chwili. To znaczy, aż wysz­łam. Jak mogę się upewnić…

Tak, to pewne, że on próbuje coś z nią zaczynać, przerwał jej brat, może nawet ją kocha, kto wie? Myślał o tym, jak przezroczysta i nudna jest je­­go siostra i chciał się od niej uwolnić. Tirca powiedziała, że Dani to sa­ma słodycz i rozłączyła się pod pretekstem, że nie chce mu przesz­ka­dzać w oglądaniu telewizyjnych wiadomości.

Dani stał na chłodnym balkonie i palcami ścierał pot, który zebrał się na jego czole.

Światła miasta bez żadnego znaczenia migały w dali. Miejsce za­mie­sz­kania, jakie wybrał, było idealne, pomimo hałasu samo­lotów, z którym nauczył się radzić sobie. Lotnisko nawet go uspokajało. Przy­pominało mu jego zagraniczne podróże, których brakowało mu przez os­tat­nie sześć miesięcy. Mały cywilny samolot stał gotowy do startu ku ja­kiemuś celowi na terenie kraju. Brawa przyglądał się jego cienio­wi. Samolocik poderwał się, a Brawa pod wpływem impulsu cisnął ku niemu pełną do połowy puszkę. Puszka nie uderzyła w samolot. Płyn, pod­czas długiej drogi na dół wylał się z puszki.

Przystanek autobusowy na którym kolega miał wysiąść, był pusty. Dani stanął na ulicy i oparł się o słupek przystanku. Z dala zbli­żała się jakaś postać. Zdecydował nie napadać na kolegę z krzykiem. Ale to w ogóle nie był kolega. To był tylko Szmulik, pasożyt i osioł, ży­jący kosztem swych rodziców, sąsiadów Brawy.

– Hej, Dani – powiedział Szmulik.

– Hej – rzucił Dani.

Szmulik zakaszlał i poszedł dalej.

– Masz papierosa? – krzyknął za nim Dani.

Szmulik wyciągnął ku niemu białą paczkę. Dani wyjął z niej papierosa, a Szmulik poszedł dalej, w stronę domu swych rodziców, by wycisnąć z nich jeszcze parę groszy.

Brawa palił i przypomniał sobie, jak sam kiedyś spóźnił się na spot­kanie z kolegą. To było zimą tego roku. Miał dużą szansę na pół miliona dolarów zysku rocznie, i szkoda mu było ją stracić. Sześć godzin siedział w biurze naprzeciw właścicieli pieniędzy, dwóch pięćdziesięcioletnich braci, właścicieli firmy importującej kawę i prowadził z nimi negocjacje, podczas których opowiadał im pieprzne dow­cipy, by obniżyć napięcie.

Kiedy nalewał im kolejny, przyrządzony samodzielnie koktail, i opo­wiadał z czego koktail jest zrobiony, zastanawiał się i uznał, że wobec tego, co tu się szykuje, póki co, nie będzie źle, jeśli da koledze pocze­kać pół godziny na deszczu. Rozważanie to, post factum, okazało się absolutnie słuszne.

Kiedy wrócił do domu, kolega był przemoczony. Wstydził się czekać na Daniego na klatce schodowej, bo obawiał się, że sąsiedzi, pełni po­dejrzeń, mogą wezwać policję.

Kiedy dostrzegł Daniego, jego oczy były pełne wielkiej nienawiści. Nieco też śmierdział, a Brawa trochę się nim brzydził. Obaj pośpieszyli do mieszkania, bo już nie mogli się powstrzymać. Mimo to Dani nalegał, prosząc kolegę, by wziął prysznic. Dobrze pamiętał policzek, ja­ki wymie­rzył koledze, kiedy ten wyszedł spod prysznica w szlafroku z Singa­pu­ru.

– Pazerny jesteś – powiedział mu i wymierzył policzek.

Kolega beznamiętnie ściągnął szlafrok.

Szmulik, co nie miał sumienia, znów przeszedł przed Brawą. Brawa zlekcewa­żył go, a Szmulik też udawał, że go nie zna. Po wyznaczonym sobie kwadransie oczekiwania wszedł na górę do domu, wziął kluczyki od samochodu i pojechał szybko w stronę Bat Jam.
 

– Nie ma go w domu – powiedziała mama kolegi.

Brawa odepchnął ją delikatnie na bok i zobaczył kolegę, leżącego na kanapie, jak patrzy w sufit, od którego nie oderwał wzroku nawet, gdy Da­­ni zbliżył się.

– Przyjdziesz? – zapytał Dani.

– Myślę, że nie – powiedział kolega.

Mama kolegi minęła ich z balią pełną mokrego prania.

Kolega uśmiechnął się wymuszenie.

Dani rozsiadł się w fotelu i mruczał.

– A więc, daj mi to – rozkazał, złoszcząc się.

Po chwili ciszy kolega wysunął rękę i wyciągnął z kieszeni koszuli, rzucając na stół, ny­­­­­­lo­no­wy woreczek owinięty gumką.

Brawa chwycił woreczek i zniknął. Przechodnie spo­glą­da­li z podziwem na jego pędzący, wspaniały samochód.

W domu niezdarnie sam zrobił wszystko co trzeba, klnąc kolegę, który to zwykle robił, a Dani tylko patrzył na niego jak król, i poprawiał go.

Jego samopoczucie polepszyło się nie do poznania. Leżał na kanapie i fruwał.

Nie minęło dwadzieścia minut, jak kolega zapukał do drzwi. Brawa, pog­rążony w barwnych halucynacjach, nie słyszał pukania. Kolega przes­­traszył się, bo uświadomił sobie, że pewnie Dani wziął za dużo, i zaczął pukać mocniej. Po dziesięciu minutach długiego pukania Dani zrozumiał, że to nie tramwaj. Wstał i pod­szedł do drzwi.

– Kto tam? – zapytał.

Za drzwiami kolega wahał się, czy się ujawnić, czy nie. Brawa zapytał ponownie kto tam. Kolega nacisnął guzik windy. Brawa powoli oddalił się i wrócił na upragnioną kanapę. Kolega sły­szał ciężkie, oddalające się kroki. Zdaje się, że Dani z powodzeniem zdał się na własne siły – pomyślał i obraził się. Winda nadjechała i zaraz poje­chała dalej bez niego.

Znów zapukał do drzwi. Brawa, nie wstając, rzucił zmęczone kto tam.

Kolega krzyknął: Otwórz!

Dani otworzył. Kolega wszedł. Dani wyciągnął się na kanapie i mil­czał. Kolega nie miał już sił na milczenie i spróbował nawiązać roz­mo­wę. Opowiedział coś, co widział po drodze.

– Nawet mnie nie pytaj, jaki wypadek widziałem po drodze. Autobus jechał ulicą Herzla i skręcił w prawo w Balfoura. Dokładnie w sekundę po tym, jak skręcił w Balfoura, jezdnią przechodziła kobieta. Autobus nie widział tej kobiety. Myślę, że ona go widziała, ale nie zdążyła uciec. Słyszałem, jak wrzeszczała. To było straszne. Uciekłem stamtąd. Nie mogę patrzeć na krew. Po prostu nie jestem w stanie. Biegłem z ca­łych sił, żeby złapać taksówkę. Wrzaski ludzi w autobusie, i to wszystko. To było okrutne. Mówię ci – skończył i popatrzył na Daniego.

Dani leżał na kanapie z zamkniętymi oczami i mruczał coś niewy­raź­nie. W drugiej chwili zdawało się koledze, że Dani śpiewa. Na próżno czynił wysiłki, by rozpoznać piosenkę. Pragnął pogłaskać gładki poli­czek Daniego, ale nie śmiał zbliżyć się.

W końcu, pchnięty impulsem, usiadł obok. Na kanapie nie było miejsca dla obu, Dani wstał i poszedł do kuchni. Kolega chciał wziąć tranzystor z kredensu i roztrzaskać go o ścianę, ale zamiast tego, poszedł za Danim.

Akurat, gdy doszedł do kuchni, Dani wyszedł z ustami peł­ny­mi jedzenia. Kolega znalazł się w kuchni sam, a Dani w salonie. Kolega wykrzywił twarz i też wrócił do salonu. Dani zachichotał. Kolega usiadł w fotelu. Nagle Dani wstał i poszedł do swe­­go pokoju. Celowo zostawił drzwi na wpół otwarte. Usiadł na skraju łóżka i spoglądał przez szparę między drzwiami a framugą, na wahający się profil kolegi. Kiedy zobaczył, że kolega wstaje, zaśmiał się złośli­wie.

Kolega zapukał lekko do na wpół otwartych drzwi.

– Kto tam? – zapytał Dani.

Kolega chrząknął.

– To ja, darling, może mógłbyś dać mi trochę pieniędzy, zanim wyj­dę?

– Ile potrzebujesz? – zawołał Dani przez drzwi.

– Bo ja wiem? – powiedział kolega – Tysiąc pięćset mi wystarczy.

– Weź z kieszeni mego płaszcza – powiedział Dani – odlicz tam sie­demset pięćdziesiąt i zabierz.

Kolega zwlekał chwilę, potem ruszył do salonu. Zauważył rzu­cony na jeden z foteli płaszcz Da­­niego, wyciągnął z kieszeni równo zło­żony plik. Szybko odliczył pięć tysięcy i schował do kieszeni spod­ni. Kiedy wychodził, jego oczy natknęły się na oczy przy­k­le­jo­nej do ścia­ny stojącej Japonki. Zerwał ją ze ściany i pomiął.

Bo co to jest rzeczywistość, szydził sam do siebie Brawa, słysząc, jak kolega mocno trzaska drzwiami. Czym jest, jeśli nie człowiekiem, który opo­wia­­­da ci coś, a potem mówi, słuchaj, to było kłamstwo, i poprawia, a po kilku minutach znów mówi, słuchaj, to też było kłamstwo i popra­wia, a potem mówi, przepra­szam, to też było kłamstwo. I tak w kółko, aż w końcu nie wiesz, co myś­leć. Albo oszalejesz, albo staniesz się ta­kim, jak ja.

bottom of page