top of page
IMG_0846.jpg
icchak ben-ner | יצחק בן-נר

nicole (opowiadanie) |przełożyła z hebrajskiego renata jabłońska

maszynopis tłumaczki. opowiadanie ukazało się w antologii "powiedział między innymi..." (łódź, 2009)

foto: okładka antologii  "powiedział między innymi".

Nie śpi. Nie śpi. Jak długo tak potrafi. Ona patrzy na niego w półmroku pokoju. Zapach pościeli. Zapach jego ciała. Zapach potu. Gdy gaszą światło on opuszcza żaluzje, jakby odczuwał wstyd wobec ulicy. Po tym co z nią robi, gdy ich ciała są uciszone, a zmarszczki wygładzone, zmiękczone, leży na plecach, krótkie silne ramiona zakłada za kark. A ona, naga, klęka i podnosi żaluzje. Nikłe światło wnika do środka razem z chłodnym wiatrem. Leżą potem w milczeniu, rozdzieleni, z zamkniętymi oczami. Powoli otwiera oczy, zwraca ku niemu głowę. Jego duże ciało lśni pomiędzy zmiętymi prześcieradłami. Ciężkie, silne, pełne. Płaski brzuch. Kwadratowe ramiona. Mocna głowa. Gęsta czupryna. Nie przybył mu ani jeden siwy włos. To już prawie dwa lata. Ani jeden srebrny włos. Skurwiel. Znów ogarnia ją wściekłość, drąży w niej i rozchodzi się w rozluźnionym ciele. Patrzy na zegar i zamyka oczy. Otwiera je, obolałe, po minucie chyba, wyrwana jak uderzeniem z ciężkiego, czarnego snu. Gorzki dym czarnych papierosów „Silon” wyciska z jej oczu łzy, a zegar już przesunął wskazówki o trzy godziny. On nie śpi. Wyciągnięty na łóżku, wojskowe zwyczajne kalesonki zakrywają nagość, usta ma zaciśnięte przed słowami, które mógłby powiedzieć, palce zaciśnięte  na papierosie. Ma otwarte oczy. Ona odwraca się do niego plecami, zamknięta w sobie, miękka, kolana przy brzuchu, ręce złożone na łonie; uparcie, zupełnie przytomna, próbuje myśleć o kimś innym – powiedzmy o Gabaju, Modim czy Amiramie. Albo o Jonatanie. I już zatliło się w niej coś przytłumionego, rozgrzało się, rozpaliło małym płomykiem. Jonatan, w zielonym kombinezonie, naprzeciw czerwonego zachodu słońca, na żółtym, oślepiającym piaszczystym pagórku, wyciąga  do niej z wahaniem miękką rękę, jakby z daleka, i głaszcze jej policzek. Ona zamyka oczy, potem patrzy prosto w jego twarz. Ciężka ręka otrząsa ją nagle z myśli o Jonatanie, dotka jej pleców, brzucha, i  równie szybko odrywa się od niej. Rozbita snem, zbolała, z wyrazem odrazy otwiera oczy: „Słuchaj, przecież śpię. No, doprawdy.” Szelest papierosa w popielniczce. Szelest paczki papierosów. Pstryknięcie gazowej zapalniczki kupionej dla niego trzy lata temu, na urodziny. Następny papieros. Żółte światełko zapala się i gaśnie. „Przepraszam” rzuca. Ile takich paczek wykańcza w ciągu doby? Może, na swój sposób, szuka rozwiązania. Może. I tak w ciągu wielu długich nocy. Ona spada w sen jak w wielką przepaść, i nagle jest rozbudzona, wstrząśnięta upadkiem. Często obawia się snu, utraty świadomości, i dlatego drzemie, prawie w pełnej gotowości zmysłów i poczucia ostrożności. A on leży na plecach, w swoich białych starych wojskowych  kalesonkach, z owłosioną piersią, ze spoconym czołem, cały czas porusza palcem przy papierosie, nad górną wargą; w tak wielkim natężeniu bólu, który tylko on potrafi zatrzymać w sobie, nie pozwolić żeby wyrwał się na zewnątrz; i tylko ona, przy całym napięciu zmysłów, może w pełni odczuć, że jest w nim ten ból. Płacz. Płacz wreszcie. Jeden raz. Żeby się to wszystko przełamało. Usiądź na łóżku, taki ciężki, oklapnięty, zwiotczały, stary, zbolały; niechaj wszystko z ciebie wyjdzie z ciężkim, urywanym jękiem, z głośnym szlochem, złym, brudnym – nieprzerwanie, bez oporów, beznadziejnie. On nie płacze. On nie śpi. On nie mówi o swoim bólu. Ona, zawsze nad ranem zrezygnowana bezsennością, nieświadomie zapada w wielką przepaść. O ósmej on już jest ubrany w swoje cywilne ubranie – trykotowa koszulka, bawełniane spodnie, zamszowe pantofle – starszy, niższy, bardziej obcy i nędzniejszy bez munduru. Wilgotne prześcieradło rozwiesza na krześle, układa płasko kołdrę, zbiera pudełka tanich papierosów, bierze wypełnioną po brzegi popielniczkę. Ona unosi ciężkie, zmęczone, piekące od dymu powieki. Obolała od snu, łaknąca go w niemocy, widzi go – a noc, do diabla, nie zostawiła na nim żadnych śladów. Już się zdążył umyć, ogolić. Pachnie płynem,. którego używa po goleniu, gdy nachyla się nad nią czując, że wyrwała się ze snu. Jego oczy spokojnie oglądają jej nagie ciało, bez wzruszenia. Długie nogi. Ciemne łono. Brzuch. Piersi. Twarz. Potargane włosy. Znękane nocą wargi. Skurwiel. Długie miesiące przyzwyczajała się do tego czujnego snu, bo gdyby zmógł go ból, mógłby w czasie gdy ona śpi, zrobić coś z rozpaczy. Nigdy nie zrobi niczego z rozpaczy, ona o tym wie, i jest rozczarowana. I nigdy już nie będzie mogła wrócić do swego spokojnego snu. Nigdy nie przyjdzie sen jak na pustyni, na twardym posłaniu, w namiocie spranym wiatrem i pełnym piasku. Skurwiel. „Dobrze, ruszam”, mówi. „O siódmej, wpół do ósmej będę tutaj”. Niech będzie. „Będziesz?” rutynowe pytanie. Zadaje je każdego rana. Coś z nadziei w jego głosie, coś z przekonania, że ona nigdy nie będzie się mogła od niego uwolnić. I odchodzi. Echo jego kroków jest ciężkie, nawet w zamszowych pantoflach chodzi jakby były wojskowymi butami. Nie czeka na odpowiedź. Bo ona będzie. Chciałaby nie być, ale będzie. Nago przechodzi przez mroczny pokój, unosi żaluzje i wpuszcza światło poranka. „Powiedz mi, chowasz się, czy co? Jeśli się chowasz to powiedz. Żebyśmy wiedzieli że się chowasz”. On milczy. Zastanawia się nad jej słowami. Jest dotknięty, ale nie oddaje ciosu. „Nie. Po prostu żeby było wiadomo. Co rano podnoszę żaluzje, a ty je wieczorem opuszczasz. Nie mogę żyć w klatce. Ja ...” ostentacyjnie – „Ja nie muszę  niczego ukrywać” Światło zalewa ją, oślepia. Robotnik ciągnie zielone pojemniki pełne śmieci w stronę samochodu obok kina „Gat”, i dostrzega ją, białą w świetle dnia, w oknie, i stoi na chodniku zahipnotyzowany. Ona się śmieje. Nadszedł dzień i zagarnął ją. Wchodzi do łazienki. Zapach mydła. Zapach jego ciała oczyszczonego z nocnego cierpienia i wystawionego na cierpienia dnia. Długo oddaje się wodzie, zamyka oczy, o niczym nie myśli, ma pustkę w głowie, zanim znów się w niej odezwą wszystkie siły tego zła, i nie ma dla niej niczego lepszego. I tak nadchodzą dni. I tak mijają dni. Ona go sobie wyobraża, w pokoju bibliotekarki, w pokoiku w bibliotece prawniczej na uniwersytecie, jak przegląda, ze zmrużonymi oczami, wiele ksiąg. Od czasu, gdy nie nosi już munduru, zakłada czasem okulary, gdy jej  nie ma. Jest zmieszany gdy ona wraca do mieszkania i zastaje go czytającego w okularach .Jakby go postarzały, zmiękczały. Ona stwierdza, że dostojności jego dojrzałemu wiekowi nie dodają. Otóż wyobraża go sobie siedzącego tam, a ta Cijona nalewa dla niego kawę. Wystarcza mu zwykle pierwszy gorący łyk, a reszcie płynu daje wystygnąć. Powoli, ze zmieszaniem, odwraca karty książek, nie jest jeszcze przyzwyczajony do tak długiego czytania, do tak abstrakcyjnego myślenia. Marszczy czoło, ona wie, jak z bólu, z powodu nawału kotłujących się w jego głowie myśli. „Jaki dzisiaj dzień? Poniedziałek? Nie, środa. Może jest z nim dr Rafijach. Mówi. Mówi. Jak silna jest ich przyjaźń, do której ona nie znajduje dostępu. Minęło dwadzieścia jeden lat od akcji „Sz”, i każdy z nich poszedł swoją drogą – dzieli ich więcej niż łączy. A jednak. Ten w mundurze, pośród piaszczystych wzgórz, duży dzieciak w słońcu – i ten, który pnie się po szczeblach akademickiej kariery, przyswaja sobie nowy, inny język. A jednak, prawie od dwóch lat znów są razem. I Persitz i Ido Aharoni i Peri Maman też. Ci wszyscy, których widać na małych fotografiach trzymanych przez niego w szafie razem z dokumentami. Są może początkiem jego wspaniałej i strasznej przeszłości. Ona miała wówczas trzy czy cztery latka. Czasami zbierają się w mieszkaniu późnym wieczorem. Ci nieliczni, którzy go nie opuszczą. Uśmiechają się do niej z wyrazem pobłażliwości i wracają do omawiania jego sprawy. Bezustannie szukają odpowiedzi, jakby prowadzili badania naukowe. Jakby istniało jedno wytłumaczenie jego winy. Jakby można było znaleźć jedną odpowiedź, jeden niezbity dowód, którego dotychczas nie dostrzegali. Coś, co wszystko odmieni i przywróci na dawne miejsce. Rangę. Funkcję. Mundur. Drogę awansu. Niezachwiany podziw. Postawę, która znów będzie prosta. Twarz, która się wygładzi aż znikną zmarszczki. Spojrzenie, które znów będzie dumne. Krok, który znów będzie lekki, pewny – w stronę niekończących się piaszczystych obszarów. Całe królestwo. I jej buntowniczość zmięknie; narastająca wrogość zaniknie; przewrotna radość z jego porażki rozpłynie się; jej oczy będą go prosić o wybaczenie. Zbierają się znów i znów, w mieszkaniu albo w pokoiku w bibliotece uniwersyteckiej. Rozkładają mapy, cichymi głosami odczytują sprawozdania, wskazują na paragrafy wyroku sądu wojskowego. A ona, oddzielnie, buntowniczo, zasklepia się w swej wrogości. Może go sobie wyobrazić: za ciemną, zgarbioną nieco postacią oddanej bibliotekarki Cijony; udaje, że nie dostrzega jej wiernych oczu; lecz za wyblakłym cieniem Didy; za plecami przyjaciół pochylonych nad mapami, książkami i teczkami – szuka jej cierpiącego w obawie o jego prawość, spojrzenia. Nie. Nie. Nie ona. Nie ona. Z zaciśniętymi wargami, dumnie odpowiada zimnym spojrzeniem na zimne spojrzenie swoich oczu w lustrze, naciąga ubranie na mokre ciało. Cienką bluzkę na gołe piersi, krótkie obcisłe spodenki z postrzępionymi brzegami nogawek. Czesze mokre włosy, ściąga i zawiązuje w węzeł dół bluzki, ogląda swoje dobre zgrabne ciało, które poznało tyle innych ciał, i dotychczas, o dziwo, nie jest otyłe, zniszczone, pomarszczone. Co ona ma z nim wspólnego do diabła? Co jeszcze mają ze sobą wspólnego? Dlaczego trzyma się go i dręczy go na swój sposób - milczeniem, uszczypliwymi uwagami, spojrzeniami, wzrastającą nienawiścią? Dlaczego on jej nie rzuca? Dlaczego przyjmuje z miłością, na swój sposób, wszystkie jej wyczyny? Co między nimi zostało poza odbiciem obrazu wielkiej winy? Nawet ogromna miłość cielesna między nimi nie jest już taka jak była, przytłacza ją cierpienie i rozczarowanie, i wielki ciemny strach łączy ich ciała, gdy zlepiają się razem, w półmroku, i nie przynosi mu to ukojenia dla duszy, a ona jest coraz bardziej wzburzona. Dlaczego nie może oderwać się od niego? Tydzień po tym gdy został, wbrew swojej woli, zwolniony, opuściła go po raz pierwszy. Bez wyjaśnień. Nie po to, żeby go nie dręczyć. Odwrotnie. Spakowała walizkę i wróciła do rodziców, do Haify. Zapisała się tam na drugi rok studiów uniwersyteckich, po dwuletniej przerwie. Chodziła nad morze. Była jesień. Przespała się z kolegą z młodości, obecnie wykładowcą na politechnice. Chodziła z matką do krawcowej. Odwiedzała koleżanki z dzieciństwa, którymi zawsze gardziła, a teraz stwierdziła, ze one patrzą na nią, ze swoich bezpiecznych pozycji, ze spokojem, z jakimś rodzajem dojrzałości i pogodzenia, których ona nie osiągnęła. Czy  one wiedzą co przeszła? Czasami wydaje jej się, że cały kraj o tym mówi, szeptem. Z początku zmuszała się do wiary w to, że zwyciężą. Potem nie starczało jej sił. Kłóciła się z matką, może po to, żeby znaleźć powód do powrotu do niego. Znów spakowała walizkę i pojechała do Tel-Awiwu. Dwie noce przespała u Adira, w jego łóżku. Potem obrzydł jej i wróciła do mieszkania. To była ta pierwsza ucieczka. Zobaczyła wtedy w kuchni w zlewie prawie pełną szklankę kawy, dużo zduszonych w popielniczce papierosów, i małżeńskie łóżko ze śladami ciała wiercącego się bez snu po jednej stronie, oraz piętrzącą się stertę gazet. Na starym biurku listy, które zaczął pisać do niej i nie skończył. „Nicole” – jego krzywym, niewyraźnym pismem – „Dobrze , że się zdecydowałaś” – kilka zamazanych słów – „odejść. Dobrze dla nas obojga. To nie miało sensu. Cijona” – parę zamazanych słów – „telefonowałem do twoich rodziców. Prosiłem ją i powiedziała: „koleżanka”. Twoja matka powiedziała, że poszłaś do miasta. Zrozumiałem” – kilka zamazanych słów – „że wszystko w porządku. Nie jestem pewien czy chcesz wiedzieć,” – skreślenia, skreślenia – „co się ze mną dzieje, ale jeśli chcesz, to mogę powiedzieć, że w porządku. Dużo czasu poświęcam” – skreślone –„mojej sprawie. Ido i Maman zdołali mi przekazać dużo tajnego materiału z teczek sprawy. Oni są naprawdę O.K. Wszystko przeglądam razem z Dudikiem Rafiahem i jego adwokatem, Remezem. Trzy – cztery tygodnie” – dławiło ją uczucie pogardy i ...tęsknota; hebrajski język pułkownika generała – będziemy musieli skoncentrować się na interpretacji pojęcia „odtworzenie akcji”. Jest aluzja podpowiadająca, że komisja, we wszystkich oficjalnych dokumentach oraz w tajnych paragrafach dotyczących niedzieli, siódmego października, poświęca dużo miejsca sprawie poleceń, jakie dowódca daje swoim podwładnym w odniesieniu do terenu i natychmiastowego działania, podczas gdy łączność z przełożonymi jest zakłócona. Adwokat wierzy, że są precedensy. Tak, że ty nie...” – dwie zamazane linijki – „Ja w każdym razie , nie martwię się. Będzie O.K. To najważniejsze wiadomości; a teraz w związku z Tobą, Nicole,” – skreślone słowa – „myślisz, że jestem zajęty tylko sobą. Lecz nie. Mam ci dużo do powiedzenia” – skreślone, zamazane – „a ponieważ nie ma okazji do porozmawiania, więc piszę. Nie mogę już więcej dusić w sobie wszystkiego. A więc ...”. Potem wszystko, co napisał jest zamazane. Grubymi czarnymi krechami. Podczas gdy jej walizka stoi tam gdzie ją zostawiła, ona, głodna, usiłuje odcyfrować słowa pod namazanymi krechami. Na próżno. Co jej chciał powiedzieć? Co chciał powiedzieć? W nocy on wraca i zastaje ją śpiącą w ubraniu przed migającym bez obrazu światłem telewizora. Wyciąga rękę i gładzi jej ciemne długie włosy, które zdążyły odrosnąć. Ona otwiera oczy. On wpatruje się w nie w słabym, niebieskawym, ciemnym świetle. Pochyla się nad nią i całuje ją, jakby mówił: Wróciłaś. Jakby mówił: Wróciłaś do mnie, mimo wszystko. Jakby mówił: Oboje nie potrafimy nie wracać do siebie, z każdego miejsca i zawsze, mimo złości i żalu i cielesnej namiętności. Jakby mówił: Twoja wina nie jest mniejsza od mojej. Jakby mówił: Jest w nas jakaś siła, której nie możemy pokonać. Jakby mówił: Wróciłaś. Prowadzi ją ,,tak czule, w stronę łóżka. Z jakąż cierpliwością pomaga jej zdjąć ubranie. Robi jej miejsce w pościeli, spokojnie, bez pośpiechu. Nie mówi nic o nich, także  nie w liście, który rano zniknął z biurka, wraz z jego wyjściem z domu. Co jej chciał i czego nie chciał powiedzieć? Co skreślił po tym „a więc”? Minęło pół roku od wtedy. Wszystko wróciło do poprzedniego stanu. Nic się nie zmieniło. W ciągu wielu wieczorów nie zamieniają ze sobą ani słowa, nawet w trakcie miłosnych zbliżeń. Jeszcze wiele razy uciekała i wracała, bez wyjaśnień. Zawsze wracała. Zawsze cierpi z powodu tych powrotów. On ją zawsze przyjmuje z miłością, z tęsknotą. Ona zawsze czeka żeby coś powiedział. On nie mówi o swoim cierpieniu. Jest jak zamknięta książka.

 

 

b)

 

Może słyszy głosy po nocach, leżąc bezsennie. Tak, mówią do niego te głosy. Ona wie, że on się w nie wsłuchuje. Jonatan. Może ten człowiek, dowódca kompanii, dalej go woła. Przez trzydzieści dziewięć godzin wołał go bezustannie, aż  wyczerpały się baterie i przyszli Egipcjanie. Nigdy jej o tym nie opowiedział. Jest jak zamknięta książka, do diabła. Ona wie wszystko od Amirama. Trzydzieści dziewięć godzin słyszał głosy dowódcy kompanii Jedidji Cederbojma i Jonatana. Dochodziły z krótkofalówki, a on nic nie mógł zrobić. Ona o wszystkim wie. Z jednej strony Jonatan, 12 km na zachód, jego kompania zostaje zgnieciona czołg po czołgu, bez wyjścia, w zasadzce. A Cederbojm z drugiej, 27 km na północny-zachód od niego, z siedemnastoma ludźmi w ziemi. Sierżant, 26 lat. Ona wszystko wie. Uczeń jeszybotu, ojciec czworga dzieci. Łącznik. Jego dowódca został zabity pierwszym ogniem artylerii, dziesięć minut po nadejściu ostrzeżenia przed atakiem. Z braku kogoś innego on przejmuje dowodzenie. Wydaje przez krótkofalówkę spokojne, pewne rozkazy. Przytłumione wybuchy pocisków w tle. „Co robić”, Berko?” jęczy Amiram. Wiele razy zbierała świadectwa i wyobrażała sobie jak to było. Spękane wargi, maski pyłu przyklejone do twarzy, jak cienka warstwa betonu, poranione, mokre, wyłupiaste oczy. Czterdzieści dwie godziny bez snu. Po raz pierwszy w życiu, ona o tym wie, po raz pierwszy w życiu stał bezradny, próbował daremnie zmobilizować całe swoje doświadczenie, cały wysiłek myślowy i siłę i pewność siebie, żeby mu pomogły podjąć ostateczną decyzję, rozsądzić między śmiercią i śmiercią, między życiem a życiem, tak czy inaczej. Próbuje i nie może unieść tej strasznej odpowiedzialności, która nie przyniesie zwycięstwa, i tak czy inaczej niesie klęskę. Siedemnaście wypraw mścicieli; siedem wtargnięć do obcych wrogich miast; trzydzieści dwa skoki ze spadochronu, w przepaść; tyle walk; tyle egzaminów. Cała duma z tych osiągnięć nic nie jest warta wobec zduszonego, wstrzemięźliwego głosu obcego człowieka zza wzgórz, na brzegu kanału, dochodzącego z krótkofalówki. Obok przerażenia w głosie Jonatana z drugiej krótkofalówki. Jeszcze próbował, mówi Amiram, utrzymać ton pewności i spokoju: „Powiedz temu religijnemu żeby przestał jęczeć. Powiedz Jonatanowi, żeby próbował się wydostać. Powiedz im, że my też nie jesteśmy w lepszej sytuacji.” Ona wyobraża sobie Gabaja, robiącego szybki rachunek, przy krótkofalówce. Siedem czołgów rozwalonych u Jonatana. Dwanaście u Adi Katza. Amiram: „Trzeba się zdecydować na wydostanie Jonatana albo na natarcie tutaj. W środku, w każdym razie, nie można zostać.” Właśnie czołg zatrzymał się w drgawkach. Oto padają i podnoszą się w dymie. „Rewers, Nahs, rewers i szybko naprzód, na prawo”. Działa, milczący, doświadczony; bakelitowy hełm, wbrew instrukcjom, na jego ogolonej głowie. Trafiło w drążek biegów. „Zawiadom religijnego, że jesteśmy w drodze. Dalej to przekazuj. Słyszysz mnie, Gabaj?! Nadawaj dalej.” Amiram: „A Nisimowowi powiedzieć żeby się połączył z P. albo z Jonatanem, dla wydostania się?”  On: „Powiedziałem żeby coś przekazać Nisimowowi? Nie będzie żadnej wyrwy, aż się nie połączę z generałem, aż nie usłyszę co mówi. Jasne?” Amiram jęknął z wściekłości, która nie mija, i nie minie ”Rozumiesz? Zrobił się nagle psychologiem ten twój „szmok” [slang, wulgarnie: męski organ płciowy – przyp. red.] . Żeby mieli przynajmniej nadzieję. Trzydzieści dziewięć godzin z nadzieją”.

Wiele głosów. Na drzwiach mieszkania i na skrytce pocztowej na dole przykleiła kartki z ich  nazwiskami, otwarcie. „Baruch Adar – Nicole Lejbowicz”.  Niech hańba będzie wspólna. Specjalnie wybrała to mieszkanie, w centrum miasta, przy ulicy Cajtlin. Wszyscy, jest przekonana, znają jego nazwisko, widzieli jego fotografię. Jest jednym z bohaterów i łączą się z nim różne legendy. Kibia. Nahalin. Aza. Han-Junis. Hasabcha. Kalkilia. Hamitle. Samoa. Comet Rafijah. On i Arik. I Har. Raful. I Kacze. I Dani. I Dawidi. I Maks. Ona zauważa błysk zdziwienia gdy go poznają. I zmieszania. Pewnego razu, wieczorem rzuciła: „Powiedz, byłeś u żony Cederbojama?” A on, wbrew swej woli, z poczucia obowiązku, chodził na wszystkie pogrzeby i rocznice. Odwiedzał z zaparciem, milcząco, rodziny zabitych żołnierzy. Później, gdy zaczęły się roznosić pogłoski, było trudniej.  Zdarzały się, tak  się wydaje, pełne bólu, oskarżające spojrzenia, odwracanie się plecami, ostre szepty. Lecz chodził nadal. Zawsze. Teraz skurczył się jakoś na krześle, w trakcie skromnej kolacji, jakby został przyłapany: „Skąd wiesz o Cederbojmie? Amiram ci opowiedział?” I w jego oczach, ucieszyło ją to, zatlił się ból. Ona i Amiram. Znów Amiram. „Co ja mam wspólnego z tym Cederbojmem? Nawet nie wiem jak wyglądał.” Tak, w trakcie tych mijających dni ona obserwuje, z pogardą, z niechęcią, jak on karłowacieje.  Próbuje zmierzyć się ze swoją winą i nie udaje mu się. Ona go obserwuje w ciągu skromnych posiłków jakie przygotowuje, jak z musu. On czuje to jej inne spojrzenie. Kurczy ramiona i spuszcza głowę, i je posłusznie, bez apetytu. Przed wojną miał niewielki, twardy brzuch. Koszulę miał zawsze rozpiętą, wojskowe spodnie obcisłe. Na głowie zielona czapka z daszkiem, jako ugoda między czarnym a czerwonym beretem. „Gantz, naszykuj mi dwie kromki na tost i naładuj na nie całą górę, rozumiesz?” W jego wagonie, z nią i z dwiema jeszcze dziewczynami, Cilą i Roni, rozbawiony, wyniosły, pewny siebie, żuje silnymi białymi zębami to, co mu przygotowano; dzieli się z nimi chętnie jarzynami, gorącymi jajkami, wędzoną wędliną; pije whisky z dobrze przechowanej butelki. Potem, syty, odsyła je i rozkłada się na łóżku. Po krótkim czasie pukała do drzwi wagonu, skradając się, choć przecież wszyscy wiedzieli. Dwudziestolatka. On miał 41 lat. To były ich najintensywniejsze czasy. A potem zwolnienie. Uniwersytet. I nagle łapie się na pisaniu do niego. A on, co dziwniejsze, odpowiada jej. Długi list na kartach z wojskowego bloku, jego zawiłym charakterem pisma, ciężkim stylem. Pokłóciła się z rodzicami. Przerwała studia. Podpisała kontrakt na dwa lata w wojsku, a on jej pomógł wrócić do jednostki. Ona, taka delikatna, dumna, będąca zawsze wzorem uczennicy, jej praca o przekładach Czernichowskiego była powielana i rozdano ją wszystkim absolwentom jej klasy jako prezent; ona, która od czasu  gdy poczuła się dorosła, mając 15 lat, przy chłopcu przed maturą, kierowała swoim życiem według własnej logiki i własnych chęci – ona do niego wróciła. Niedźwiedziowaty. Trzymający się bardzo prosto. Dziki. Dumny. Zawiły w słowach. Ordynarny w zachowaniu. Taki zdobywczy. Nigdy dotąd nie uwierzyłaby, że tak się od kogoś uzależni; od niego i od miłości do niego i od namiętności, i od litości i pogardy i nienawiści. Ze wszystkich swoich sił. Koło jej łóżka, na krześle, stos książek, które sobie przygotowała. Sołżenicyn, Virginia. Woolf, Jasir Horowitz, Rachel Ejtan, Ratosz, Pinkas. Wszystkie książki, które powinna przeczytać. Nie rusza ich. Nie. Czasami robi sobie sprawdzian, zmusza się i jej oczy przebiegają linijki pierwszej strony, ale nic nie łączy czytanych słów z biegiem jej myśli. Prawie dwa lata upewnia się, że inny jest jej świat. Wyrwał mnie z mego świata, do diabła. Piętnastolatka i już przestaje być niewinna, już formułuje myśli jak dorosła. Wszystkich sprawdza – nauczycieli, kolegów, rodziców, siostrę, szwagra – jak z wysokiego obserwatorium, z obiektywizmem naukowca, na zimno, prawie bezlitośnie. Tak dużo czyta. Przedziera się naprzód. Poznać ich, czerpać z nich, rozwijać się – to były wtedy jej kluczowe słowa. Szesnastolatka, a już o wiele od niej starsi mężczyźni pożądają jej, cofają się, ku jej zadowoleniu, gdy widzą jaka jest mądra, jak reaguje, w jaki sposób, krótkimi zdaniami, określa ich osobowość. Znajduje w sobie cechę dotychczas nieznaną – jakiś rodzaj uzasadnionej wyższości, która ją cieszy. Wszystkich ich od siebie odsuwa, gardzi nimi, gdy czuje, że ich przewyższa i że oni jej pragną. Oto starsze od niej kobiety okazują zazdrość. Ona króluje, siedemnastolatka, w hajfskim kręgu młodych intelektualistów, młodych biznesmenów. Osadza prędko, wie kto jest mniej od niej wart i z kim powinna walczyć – jak z równym, z wzajemnym poszanowaniem – tymczasem, bo wie,  że zwycięży. Zawsze. Oto gra na pianinie i przerywa natychmiast gdy czuje, że jej palce zwyciężyły przeszkodę i muzyka z nich płynie po prostu; oto maluje, w Ejn Hod, i odkłada pędzel, na zawsze, gdy pewien adorator, znawca, kupuje jej malowany pastelami mały obraz; oto pisze opowiadanie i jej kolega posyła je do kwartalnika „Keszet”, gdzie zostaje przyjęte do druku, lecz ona jedzie do Tel-Awiwu, nie pozwala go opublikować, chowa manuskrypt i cieszy się z tego. Więcej nie pisze i nie zajmuje jej to. Prze świadomie do przodu, zrywa dawne kontakty, zimnymi, krótkimi zdaniami studzi zapał zakochanych. Zakochuje się, tak jej się zdaje, w trakcie tego pędu naprzód, w żonatym mężczyźnie, ojcu dziecka. Adir – główny ekonomista Banku Diskont. To jeden z najzdolniejszych umysłów w przyszłym świecie finansów – mówią jej. Osiemnastolatka i już zabroniona, burzliwa miłość za nią, ten mężczyzna lgnie do niej, a ona od niego żąda, z samopoświęceniem, którego pragnie, żeby nie opuszczał żony i dziecka. Z premedytacją zwierza się jego żonie. Mała, miła inteligentna. Coś ją dławi, coś złości. Gardzi Adirem, który nie decyduje się na nic samodzielnie, bez jej żądań; może czuje się zraniona tym, że jej siła nie wystarcza by wpłynąć na niego. Gdy sprawy dochodzą do ostateczności i on odchodzi z domu, ona traci zainteresowanie. Długo potrwa aż on odzyska siły. Ona idzie do wojska. Ścina bezlitośnie, prawie do korzeni, swoje długie piękne włosy.  Teraz już nie jest naiwna. Wszystko, co było, wie o tym, było piękną zabawą dojrzewania, wyjątkową, do niej tylko należącą. Odcięła się od tego. Teraz żyje w innym świecie. Długie miesiące w piaskach pustyni, w sandałach, w mundurze koloru khaki, na bezkresnych przestrzeniach, z zachodami słońca oblewającymi krwistą czerwienią zachodnie wzgórza. Z innymi ludźmi. Ordynarnymi. Wymagającymi. Zadufanymi. Spokojnymi. Rozsądnymi. Z władczym ruchem rąk jakby obejmowali cały świat. Oni i ich pancerne pojazdy. Oni i ich broń. I od tej pory jest kurz na ich twarzach i na ich twardych, opalonych ciałach, i cielesna miłość jaką obdarzają w zamian za jej cielesną miłość. Ona poddaje się, po raz pierwszy w życiu, ludziom, którzy nie poddają się jej, którzy patrzą dalej, poza nią. Jej myśli koncentrują się na nich, krążą wokół nich. Berko, Amiram, Gabaj, Rysiek, Cila, Roni, Adina, Gami. I Jonatan. Dowództwo pułku. Przerywane telefony. Film wyświetlany warczącym projektorem, który rzuca światło na sufit pokoju, i patrzy się leżąc na plecach. Plany manewrów, sieć łączności nazwana jej imieniem: „Stacja Nicole, tu Nicole”. Samochody bufetów „Szekemu”; leniwe przestoje na pustyni; noce w śpiworach, w trakcie manewrów; jazda do rybnej restauracji w El-Arisz i nocna kąpiel w morzu; urlopy i pragnienie żeby się skończyły; karabin maszynowy drżący w jej rękach; kręgosłup zlany ukropem; spojrzenie na jej mokrą bluzkę, przyklejoną do ciała, gorzka czarna kawa; chropowata czułość, z jaką się wszyscy do niej odnoszą; krótkie posiłki o północy; noce miłości w upale, w pocie, w namiotach i w wagonie; świszczące głosy w polowych telefonach;  ta zwada, która nie mija się z celem, która nie zawstydza. A potem on. Sposób, w jaki zatrzymuje na niej wzrok, taki spokojny, zamyślony. Sposób, w jaki rozśmiesza ją i jej koleżanki. Ten dobry ból, jaki ona czuje pod żebrami, w górnej części brzucha, pod  dotykiem jego twardeją ręki. Jego chód. Sposób, w jaki dobiera słowa, jedno po drugim. Lekka, spokojna drwina, jaką obdarza innych, także swoich przełożonych. Niewielkie dawki tego, co jej o sobie czasami opowiada. A ona łączy szczegół ze szczegółem: przyjazd do kraju. Grupa młodzieży w kibucu Osza. „Nahal”. Spadochroniarze. Odwaga, której nie traci i teraz, ścigany poczuciem winy, i ciągle wyprostowany. Jego żona, Dida. Do niedawna nie widziała jej, ale już w pierwszych dniach, o wiele wcześniej niż z nim poszła do łóżka, słyszała od dziewcząt, że on z nią nie żyje i że rozstanie już wchodzi na drogę oficjalną. Kiedyś w nocy, przy latarce Lux, w męskich natryskach, za ścianą z blachy, myją się razem. Śmieją się. Trzymają się siebie. Z daleka, z głosami nocy, dochodzą ich z tranzystora wartownika dźwięki piosenki „Lalka Zehawa”. Jej zazdrość, po raz pierwszy w życiu, gdy ładna dziewczyna - oficer, gość, zagarnia go radośnie następnego dnia i zostaje przez niego przygarnięta na długie minuty. Jej próby wzbudzenia w nim zazdrości. Z Amiramem, na skrzypiącym łóżku w biurze, późnym wieczorem. Wie, że on przyjdzie. Przychodzi. Odgłos jego ciężkich kroków. Amiram zrywa się. Blady. „Przepraszam, zaczekam na zewnątrz”, mówi Berko i wychodzi. Nic jej nie powiedział, gdy się ubrała. Z Amiramem. Jego wielkim wrogiem-przyjacielem. Amiram ostentacyjnie kładł na jej ramieniu gorącą, miękką rękę, gdy byli na zebraniach w pokoju dowódcy. Spokojne oczy Berko na moment spoczywały na nich i wędrowały dalej. Nigdy jej nie okazał swojej zazdrości, swego bólu. Spragniona, szukała tłumaczeń jego nastrojów w jego milczeniu i w niejasnym krótkim drgnieniu zranionej godności, którą może dostrzegała w jego wzroku. Kiedyś ona mówiła. Wypowiadała bezpośrednio swój ból, swoje nadzieje, rozczarowania, przyjemności. Niczego nie potrafiła ukryć. Jeśli tak, to czy ona go zna tak, jak on zna ją? Przed dwoma tygodniami, gdy wrócił wieczorem do domu, zastał drzwi zamknięte od wewnątrz. Ociągała się z otworzeniem mu. Wroga, milcząca, siedziała w żółtym, bladym świetle lampy na fotelu, ze wzrokiem wbitym w zamknięte drzwi, rozkoszując się słowami pełnymi miłości jakie wyszeptał z drugiej strony. Nie tłumaczyła dlaczego tak zrobiła. Gdy od niego uciekała i gdy wracała też nic nie mówiła. Zła, powodująca cierpienie przyjemność panoszy się w niej i ona czeka niecierpliwie żeby wezbrała w nim wściekłość, żeby klął, żeby rozwalił zamknięte drzwi i rzucił się na nią z wykrzywioną twarzą. Lecz nie. Zmieszany, spokojny, nie podnosi głosu, naciska raz po razie guzik oświetlenia, i z wielką miłością i cierpliwością, i z hamowanym bólem, mówi do niej, odwołuje się do jej uczuć. Po godzinie otworzyła mu.  Uśmiechnął się do niej niepewnie, przebaczająco. Wyciągnął rękę żeby pogładzić jej policzek, a ona odsunęła się, odmawiając. Nie pytał o nic. Odnosi się do mnie jak do zbuntowanej dziewczynki, pomyślała ze złością. A może jak do kogoś niezbyt zrównoważonego duchowo. Poczuwa się do odpowiedzialności, pomyślała, i jej złość przybrała na sile, czuje, że jestem częścią jego cierpień i że i to musi znosić. Lecz ja, powiedziała do siebie, śledzę tę mocną, milczącą postać, tego mężczyznę przygotowującego herbatę i sznytki w małej kuchence, ja jestem jego największą karą. Ja jestem karą i odwetem i zapłatą. Pięć miesięcy po wojnie powiedział jej Amiram, z niechęcią, może z bólem, trudno wiedzieć, o raporcie, który napisał i który własnoręcznie przekazał w dowództwie, dla komisji. Ona zamarła w jego łóżku.  „Zwariowałeś czy co, Ami? Rozumiesz co robisz? Rozumiesz?” On przypala papieros, zaciska szczęki, milczy. „Czy ty sobie myślisz, ze sprawy rozsądzają się z łatwością tak czy inaczej? Znajdowałeś się już w takiej sytuacji? Ty, na jego miejscu, mogłabyś tak łatwo zdecydować, ci na śmierć a ci przeżyją? Jak mogłeś mu to zrobić, do diabła?” Spogląda na nią. Nerwowy dreszcz przebiega mu pod skórą policzka. „Patrz, moja pani, to jest wojsko. Wojsko na wojnie na śmierć i życie. W takiej wojnie rzeczy rozsądzane są szybko, ostro. W tę czy w tamtą stronę. Przecież dostatecznie długo byłaś między nami, nie?! To już powinnaś wiedzieć. Siedzi się na tyłku o minutę za długo – i cały świat ci  się zawala”. Z poczuciem dotkliwej obrazy, wielkimi oczami, z twardym spojrzeniem, jakby została spoliczkowana, krzyczy do niego: „Ale dlaczego, do wszystkich diabłów, oczekujesz, że on potrafi w ciągu jednej chwili zadecydować w tak strasznej sprawie? Jaką postać sobie wymyśliłeś? Berko nie jest Panem Bogiem, Ami. Jest człowiekiem.” Ciężko porusza głową. „Moja pani, twój Berko szykował się na ten moment w ciągu dwudziestu jeden lat. W tym rzecz. Jeśli po dwudziestu jeden latach nie potrafił rozwiązać problemu – jest skończony. To nie sprawa wymyślonej postaci i innych głupstw, rozumiesz? W jaki sposób poszedł mały Jonatan, jak myślisz? Za trzecim razem, gdy go posłał do P. i z powrotem, czekali tam z „Saggerami” – i Berko nie wiedział co robić, wyciągnąć jego czy ludzi z okopów.  Nie wiedział. Nie wiedział. Siedem czołgów poszło „w kibini mat” za jednym zamachem. Nie rozumiesz? Tak to jest w takich ohydnych sytuacjach, w takiej histerycznej wojnie. Nie rozumiesz?” Dlaczego musiałeś wspomnieć Jonatana, człowieku o wrażliwym sumieniu? Jonatan. Jonatan. Jonatan. Ten gorący popiół, który znów roznieca mały płomień, piekący gdzieś w podbrzuszu. Jonatan. W kombinezonie czołgisty. W chroniących przed pyłem okularach. Jonatan, który z wahaniem niewinnego wyciąga ku niej rękę. Jonatan gładzący jej twarz – a ona, pod wpływem nagłego bodźca, nie rozumiejąc dlaczego, pochyla głowę i całuje jego rękę. Jonatan spuszcza oczy. Jonatan od razu zdobywa jej serce.  Jedną noc spośród jej innych miłości, kocha go – szaleńczo prawie, z nadzieją, niemal wbrew swej woli. Jonatan, który za dwa tygodnie ma się ożenić. O świcie, gdy ona śpi, wymyka się z jej pokoju. W czasie śniadania odwraca od niej wzrok. Wychodzi z jadalni. Ona nie może się powstrzymać żeby za nim nie iść. „Jonatan”, zatrzymuje go, a jego jakby wąż ugryzł. „Co się stało?”. On wzrusza ramionami, jego oczy szukają ucieczki gdzieś za nią, na piaskach. „Nic takiego, Niki, co się miało stać?” Ona spogląda na niego z nagłym bólem wywołanym poczuciem straty, bezradnie.

Nadchodzi Berko i Jonatan zwraca się do niego jak do wybawiciela: „Melduję, że zabieram oddział na teren siedem. Potrzebny mi ktoś z warsztatów, to skalisty teren”. Wszystko natychmiast rozumiejący Berko spogląda na młodzieńca, którego zawsze kochał: „To dlaczego zwracasz się do mnie? Nie ma dowódcy kompanii? Za co Gross dostaje pieniądze od państwa? Jonatan jest zmieszany. Ona słucha. Jej serce jest gdzie indziej. Ból goryczy tłucze się w jej wnętrznościach. Nigdy tak się nie czuła. „Gross powiedział, że muszę mieć pozwolenie”. Berko mięknie. Cień uśmiechu. Jak bali się go jego ludzie, lecz podbijał ich tym cieniem uśmiechu. „No, dobrze. Przecież żenisz się za dwa tygodnie”, spogląda na nią kątem oka, „trzeba się o ciebie troszczyć”. Jonatan uśmiecha się, zmieszany. Żegna się pośpiesznie. Idzie do warsztatu. Berko kładzie na jej ramieniu swoją krótką, ciężką rękę, takim gestem posiadacza, który przedtem lubiła, a tak nienawidziła tego rana: „Zjesz ze mną, moja piękna?” Nie pyta nawet dlaczego nie przyszła do jego pokoju tej nocy. Wykazuje w takich wypadkach delikatność, tak obcą jego wizerunkowi. Jak to jest, że zawsze ją rozumie, jej miłość i jej nienawiść? Jonatan. W ciągu tygodnia ona omija i wagon i innych. Nocami czeka, z takim bólem, taka samotna, żeby przyszedł, Jonatan – ale nie przyjdzie, ona wie. Nie śpi. Jeden dotyk jego ręki. Jeden pocałunek. Jedna noc. Co się z nią, do diabła, dzieje? Niech przyjdzie. Niech przyjdzie. Dlaczego nie może go mieć, tym razem, gdy tego tak bardzo pragnie, gdy wie, że tego bardzo pragnie? Co w nim znajduje, oprócz tej jego wstydliwej młodości? Oprócz tego, że jej nie chce? Niech przyjdzie! Niech przyjdzie!  Niech już więcej nie idzie do narzeczonej! Niech się wszystko rozleci! Niech przyjdzie! Nie przychodzi. W ciągu dnia jest na wzgórzach, ze swoim oddziałem. Ona idzie do Berko, który rozumie i nie rozumie jej szaleństwa, w milczeniu, z którym wychodzi w teren. Ona nie mówi: Do Jonatana. Do kompanii C, batalionu 70. Z trudem powstrzymuje się by tego nie powiedzieć. Lecz przychodzą do niego. Berko otacza ramieniem tego chłopca, który ją zniewolił. Jonatan uśmiecha się do niej napiętym półuśmiechem, i więcej na nią nie patrzy. Taki ostry ból w nią wnika. Jonatan. Jonatan. Co mi zrobiłeś? Idzie za swymi dwoma kochankami i ich słowa nie docierają do niej. Boli ją podbrzusze. Gorzka jest jej miłość. W nocy broni się sama przed sobą, przed Jonatanem wobec Jonatana, którego nie ma: „Szukałam w każdym. Zrozum Jonatanie, zrozum to. Było ich wielu ponieważ szukałam, Jonatanie, i nie znajdowałam. I nie wiedziałam. Przecież dlatego nie przychodzisz. Ale teraz już wiem, Jonatan. Teraz jestem już pewna.” Jak mała dziewczynka, która nie rezygnuje, mówi, w samotności, do tego młodego człowieka, który spuszcza oczy jak grzesznik, a twarz ma pokrytą maską kurzu. Minął tydzień i on pojechał na północ, ożenić się. Nawet nie przyszedł się pożegnać. Powoli, powoli, ból został przytłumiony, ciało się uspokoiło, i przestała cierpieć. W dniu ślubu Jonatana wróciła do wagonu, do Berko, zanim oficerowie pojechali do Beer Szewy na ślub. Spokojne, zdziwione spojrzenie Berko, jego ramiona, jego ojcowski mocny uścisk, jej ściśnięte gardło. Wieczorem, w swojej najładniejszej sukience, z ciężkim sercem, dręczy się myślą, że poddała się miłości z takim niebywałym szaleństwem; pociesza się, piękniejsza od innych dziewcząt, z dumą kręci się po weselnej sali. Zimno, z uśmiechem całuje zmieszanego pana młodego, wystrojonego w garnitur, spogląda na narzeczoną, która zwyciężyła, tęgawa dziewczyna, taka spokojna, pozbawiona tajemniczości, pozbawiona tego, co jest w niej. Kpi z siebie za swoją głupotę i jednocześnie, czując ten ból w piersiach i brzuchu otwarcie bierze Berka pod ramię. Niech wszyscy wiedzą. On  spogląda na nią, zdziwiony, może rozumie. Nic nie mówi. Rozumiał cały czas. Berko  odwiedza często wdowę po Jonatanie, mówi Amiram. Z początku myślała, że to wizyta kondolencyjna. Wiedziała, że lubił jej męża. Potem przychodził nadal. Te wizyty stały się regularne. A ona nie rozumiała, mówi Amiram. Przychodzi. Siedzi godzinę czy trochę dłużej. Milczy. Odchodzi i znów przychodzi. To ją zaczęło męczyć, mówi Amiram, aż powoli zaczęła rozumieć – prosta dziewczyna, nie wiem dlaczego Jonatan ją wybrał. Lecz gdy pojęła całą grozę, mówi Amiram, nie mogła już z nim siedzieć. Nie mogła znieść jego winy, jego milczenia, jego dużej ciężkiej, pochylonej głowy. Już go chciała poprosić żeby nie przychodził. Potem zaczęła się nad nim litować. Gardziła nim, myślę. Nienawidzi go i lituje się nad nim. Jonatan. Najprostsza i najdziwniejsza z jej miłości. Może tylko te szalone, pozbawione sensu i logiki miłości są prawdziwe, pociesza się. Twarz Jonatana rozmazuje się i odchodzi. Już niedługo miną dwa lata. Jonatan, ukochany, który zmarł innej. Dlaczego twoja żona nie urodziła ci dziecka, żeby było na wieloletnią pamięć, małego Jonatana? Przed miesiącem usłyszała, że tamta znów wychodzi za mąż. Ucieszyło ją to. Odtąd pamięć będzie wyłącznie moja. Lecz on oddala się coraz bardziej. Każdego dnia jego postać robi się mniej wyraźna. Niedługo już dwa lata. „Wdowa”, mówi Amiram, „może przebaczyć, litować się. Czy ja wiem?! Byłem przy nim w czasie tych ciężkich zafajdanych godzin, w ciągu tych strasznych, pieprzonych chwil – ja go mogę tylko osądzać. Powtarzam: na tę czy na tamtą stronę. Nie ma środka. Muszę go osądzać. Nie wiem jaki bym był na jego miejscu i w ogóle. Dziękuję Bogu, że to nie ja byłem na jego miejscu. Jego wątpliwości były zapewne słuszne, rozumiesz? Musiał jednak zrobić cięcie. Musiał. Nie zrobił. I ja go osądzałem, nie mogłem inaczej, nie mogłem.” Ona patrzy na niego, pięć miesięcy później, z wielką złością. Z zazdrością może. Może. „Dużo rozmyślałem. Całe noce nie spałem. Nie myśl, że to się tak sobie zdarzyło”, mówi i coś porusza się pod cienką skórą jego policzka. „To, jak ci wytłumaczyć? To straszny ból. Zafajdany. Wiesz jak byłem do niego przywiązany.” Ona patrzy na niego. Wysoki, smukły, umięśniony, kościsty, mocny. Amiram. Berko zrobił z niego dowódcę  pułku. Gdy Berko przybył do dywizji, szóstego dnia miesiąca, Amiram już był jego zastępcą. Rysiek był wśród zabitych w pięciu pierwszych czołgach. I już istniała ta pierwotna, ukryta, wielka niechęć pomiędzy nimi – i Berko był w niej słabszy. I ona, sama wtedy, opuszczona, w małym hotelu w Beer-Szewie, zbiera z obawą, z żalem, z jakimś piętnem wstydu, swoje rzeczy i jego. Ubiera mundur. Idzie na wojnę. Sobota. Samochody pędzą na południe. Tłumy kłębią się na szosach. Czy Berko zdołał dotrzeć do dywizji w tym strasznym bałaganie? Sama na skrzyżowaniu dróg, zalękniona, czeka na okazję, żeby jechać. „Żołnierki nie idą tam, sierżancie”, mówią jej. Lecz ona nadal czeka, uparta, z poczuciem winy, udręczona. „Czy przeze mnie napisałeś ten list, Ami?” pyta szeptem, jakby chciała odczuć dziwną przyjemność w tej sytuacji. Pyta – i przeraża ją to pytanie. Prawie wstręt w jego oczach. „Przez ciebie?” mówi do siebie, po dłuższym milczeniu. Tak jakby powiedział: Kim ty w ogóle jesteś? Jakby powiedział: Wysoko siebie cenisz, co? Jakby powiedział: Myślisz, że spędziliśmy razem kilka nocy i już jestem o ciebie tak zazdrosny, że aż nie potrafię logicznie rozumować? Jakby powiedział: To niepoważne, moja pani. Ty, która biegałaś między naszymi posłaniami, jak możesz sobie pozwolić na myśl, że to przez ciebie? Dlaczego przez ciebie? Co to ma z tobą wspólnego? To moja sprawa z samym sobą !, mówi. Rozczarowanie drąży w niej i przemienia się w złość: To obrzydliwe, wiesz? Komu i czemu to zaradzi? Co naprawi? Kogo przywróci do życia? Postąpiłeś ohydnie!  Jego usta wyginają się dumnie. Potrząsa głową, oczy zwężają się w dwie szparki gdy na nią patrzy: Ohyda? Ty to mówisz, moja pani? Ty? Coś z tej cholernej winy powinno się było i do ciebie przykleić. Kiedy się wszystko zaczęło, jak myślisz? Pomyśl gdy prześpisz noc, jeśli będziesz mogła spać. Od tej pory nie widziała go. Słyszała, że dostał, lub dostanie rangę podpułkownika. Że dostał lub dostanie nową dywizję. Tęskni za nim, nienawidzi go, bo wzbudził w niej ten straszny ból hańby. W niej także. Dlaczego i w niej, buntuje się. Ja nie. Wykreśl mnie z tej sprawy, nagabuje Amirama, gdy jest sama i z nim. W porządku, spałam z tobą. I z nim. Ale stąd aż do obarczania mnie ta straszną, przerażająca winą, odległość jest duża. Czym zawiniłam? I, jak małe dziecko, myśli: Co ja w ogóle takiego zrobiłam? Lecz nie jest dobra w takich dyskusjach. Nawet z sobą. Jest w niej jakaś podzielona na małe części pustka, która się wypełnia. „Skurwiel, Berko”, mówi do siebie. Ty jesteś winien. Ty naprawdę jesteś winien, do diabła. Więc zdejm ze mnie ten ciężar. To nie ja. To nie ja. Z początku chce, żeby się otrząsnął, żeby walczył. Z gniewem. Żeby siał postrach. Żeby gromił. Potem zrobiło jej się wszystko jedno. Gdy on unosi wzrok znad gazety, wieczorem, i mówi: „Powoli przekonuję się, że Rabin jest najodpowiedniejszym dla nas człowiekiem. Coraz bardziej widać jak mądrze prowadzi te sprawy, te rozmowy o układach.” Ona buntuje się. Skurwiel. Przez ciebie, cała ta duma i cała siła i potęga, twoja i wszystkich, przemieniły się w zakłopotanie, ukryty strach, w taką niepewność, w płacz za odrzuconym spokojem. Pewnego wieczoru przyłącza się do osiedleńców. Tam też jest sama. Ma tam paru znajomych, byłych oficerów, żołnierzy dywizji – lecz ten spokój, ta przesadna wesołość, ta bezpłodna zabawa, nie przynoszą jej ukojenia. Wydaje jej się, że wszyscy na nią patrzą. Jest dziewczyną z hotelu w Beer Szewie. Piątek. 11 przed południem. Berko: „Jestem w hotelu D. w Aszkelonie. Powiedz Rysiowi, żeby wrócił z terenu.” Bierze klucze od szofera i wsiada do swojego pięknego samochodu, zaparkowanego na skraju piaszczystego terenu. Ona siada przy nim z nieukrywaną przyjemnością, i tak wszyscy wiedzą. Teraz rozumie, wszyscy nią gardzą. On usadawia się wygodniej. Oficer wywiadowczy, Hilel. On przekreśla sprawę, swoim ówczesnym zwyczajem, jednym ruchem ciężkiej ręki: „Niech nie histeryzują z powodu każdego egipskiego ładunku. Przecież byliśmy na wodzie tydzień temu, widzieliśmy nie? Potwierdź to u oficera wywiadu dywizji, dla pewności. Zawiadom mnie w hotelu D. W Aszkelonie.” W środku drogi postanawia, że pojadą do Beer Szewy. Nie. Ona postanawia. No to co? A on się zgodził. Mały hotelik w centrum. On próbuje połączyć się z dywizją. Ona czeka na niego niecierpliwie. On w końcu rezygnuje: „Przekaż i mój numer – 2025, w Beer Szewie, a nie ten, który przedtem przekazałem, rozumiesz?” krzyczy na nieznaną telefonistkę. „Tak. Powiedz, że  pułkownik Adar. Jak się nazywasz? On nawet nie pamięta imienia tej idiotki o nieznanej twarzy. Po wojnie traci wiele godzin próbując ją znaleźć, jakby to mogło w czymś pomóc. Zamknęli się w hotelowym pokoju aż do następnego przedpołudnia. Głosy ludzi, szum motorów samochodowych, za tym mruczącym spokojem: „Chwileczkę co tam się dzieje? Przecież to Jom Kipur, nie?” On, z furią prawie, ubiera wojskowe spodnie, ona okrywa się prześcieradłem, jakby ktoś obcy wdarł się do pokoju. On zbiega na dół, do telefonu. Odpycha, prawie siłą, grupę rezerwistów próbujących dzwonić na północ. Jakoś, dzięki jego oficjalnej postawie czy znanej twarzy, mimo, że nie nosił bluzy, dopuścili go do aparatu. Po długim wysiłku udaje mu się połączyć z dywizją. Z daleka krzyczą na niego jakby był dzieckiem. Szukali go w Aszkelonie, telefonicznie i przez posłańców. Przeszukali wszystkie hotele. On biegnie na górę, wpada do pokoju. Rzuca na nią niewidzące spojrzenie i znika. Helikopter weźmie go na linię frontu. Prosto tam. Nagle jest wojna. Już po wszystkim, gdy wielka cisza zapada nad pustynią, zrytą aż po horyzont na szlakach ruchu pojazdów, gdy dymy się rozwiewają, udaje jej się dotrzeć do dywizji. Trzy tygodnie w Refidim, pomaga w biurze zaprzyjaźnionego dowódcy, odwraca oczy od innych, sprawdzających ją, bezustannie, z daleka, chłodno. Jedzie niżej i widzi swoją dywizję, rozbitą, przerzedzoną, pod ołowianym bezlitosnym niebem. Niewiele czołgów ze śladami pocisków. Ludzie milczący, brudni, i tak ich mało. Bandaże na głowach, na rękach.  Zmęczony uśmiech, bardzo zmęczony, w kącikach ust Berko, gdy ją widzi, w cieniu tymczasowego namiotu. Czy jej serce zadrżało  wtedy, go zobaczyła przed sobą? I zmarli. O niektórych już wiedziała. Jonatan. Rysiek. Jonatan. Peri. Kaspi. Owed. Dani. Cohen. Aminow .Jonatan.

Przemierza, z Berko, a bandaż na jego ręce jest brudny, piaszczyste  drogi do tych, bardzo nielicznych, którzy zostali, i widzi, że nie ma w nich radości, że ocaleli, i widzi, że nie ma wielu jeszcze znanych twarzy, i widzi, że wszyscy patrzą na nią pustym wzrokiem, bez oskarżeń, bez złości. W nocy leży, jak dawniej, przy nim w jego namiocie, a on jest w innych, zadymionych miejscach, wędruje. Nie może spać, jak teraz. I nie dotyka jej ciała, pragnącego go aż do bólu. Tylko jego dłoń, jakby nieświadomie pieści jej twarz. Jakby mówił: Nie troszcz się. Jakby mówił: Ja jestem wszystkiemu winny. Ty nie. Ty nie zawiniłeś. Jakby mówił: Całym swoim ciałem będę cię bronić przed najstraszniejszym. Jakby mówił: Co za ból. Ona dygocze i czuje  strach. Już świt, a sen nie przychodzi – ani do niego ani do niej. Z jego ust wyrywa się jakby skowyt. Nie płacz. Nie jęk. Dziwne echo, długotrwale, odpychające „Jaa`lla”, mruczy, po długim milczeniu,” jak poszła ta dywizja”. Rano, w kuchennym namiocie, kilkunastu oficerów, tych ocalałychą zjada śniadanie w nieprzeniknionym milczeniu. Spoglądają na nią, gdy wchodzi, i znów zamykają się w sobie. A ona myśli, że przecież w ciągu trzech tygodni nie widzieli kobiety, nawet dłużej. Już mnie nie szanują, dręczy się ze złością rozpieszczanej. Kiedyś mnie szanowali, moją urodę, za którą widzieli rozum i zadziwiającą dojrzałość. Nie, są otępiali uczuciowo, zmęczeni, zranieni -  próbuje się pocieszyć, ratować swoją egoistyczną dumę, która została dotknięta. Je bez słowa, zamknięta w sobie. Gdy do niego telefonuje, do pokoiku w prawniczej bibliotece, odpowiada jej cichy głos bibliotekarki Cijony. Czy ona poznaje jej głos? Cijona woła go: Baruch! Nie pyta kto prosi i dodaje: Chcą z tobą mówić. A ona może go widzieć, otrząsającego się z rozmysłem z zajęć przy stole w kącie, razem z kolejnym towarzyszem, który mu pomaga w niekończących się poszukiwaniach. Ona chrząka przed grą. Bawi się intonacją swego głosu gdy go słyszy w słuchawce. Czasem prosi pułkownika Adara, czasem Barucha, czasem pułkownika Berka. Ma prawie przyjemność z tej swojej gry, z jego osłupienia, gdy ją poznaje po drugiej stronie linii. I jego była żona. Jeszcze zanim się zwolnił z wojska przyszła do nich. W gazetach nigdy nie zamieścili oskarżeń przeciw niemu. Mimo to pewna jest, że wszyscy wiedzą. Jego żona, Dida, wiedziała, z rozmów z żonami oficerów. Szczupła, chłopięca, krótko ostrzyżona, niemodne dżinsy, męska koszula, szare oczy. Wie, że jego żona jest inspektorem szkolnym, że jest samodzielna, że żyje z innym mężczyzną od czasu gdy rozeszła się z Berko, że jest bezpłodna, że robi doktorat z literatury na Uniwersytecie Hebrajskim. „Szalom”, powiedziała, „jestem Dida. Pewnie o mnie słyszałaś. Jesteś Nicole, prawda?” Nie cierpi jej z powodu tej jej wielkiej gotowości, jej spokoju, jej dobrej woli. Siedzą razem w kuchni i nie ma w niej zakłopotania gościa. „Nicole? Wyglądasz na „sabrę”. Potwierdza skłonem głowy. „ To dlaczego dali ci na imię Nicole?” Opowiada, chyba po raz setny w życiu, o kobiecie, która ukryła jej matkę w czasie wojny. „Co ty powiesz?” ma zachrypnięty, przepalony papierosami głos; twarda, lecz jest w niej jakiś rodzaj naiwności, i dużo zdziwienia. Nadchodzi Berko i coś nieznanego zapala się w jego spojrzeniu na widok żony. Nie ma między nimi niechęci, odkrywa, patrząc z boku, zaskoczona, jakby trochę zawiedziona; nie ma też miłości między nimi – ale znają się dobrze. I oto on otwiera usta. Mówi. Mówi. Tłumaczy żonie wszystko to, co ona, Nocole, zdołała z niego wycisnąć słowo po słowie, z wysiłkiem, w ciągu wielu dni i miesięcy. A teraz mówi chętnie o wszystkim i tak otwarcie, tej twardej, szczupłej kobiecie. Ona nagle odkrywa ze zdziwieniem jakieś niezwykłe, proste, spokojne braterstwo pomiędzy nimi; jakiś rodzaj dziwnie pełnego zrozumienia. Żona pyta: „A Dado?”  „Dado”, odpowiada jej „Dado ma swoje problemy. Dajan też. Przekazałem Danowi teczkę z informacjami, jakie wyszły na jaw w czasie śledztwa w dywizji, w pułkach, z uwagami Remeza. Obiecał mi, że przekaże to może samemu premierowi. Znasz Remeza? Jest przyjacielem Dudika. Jest w prokuraturze wojskowej i zna się na procedurze. Być może posiedzimy z nim nad sprawą. „Opowiadają” mówi żona, „że Arik zostanie szefem sztabu. Może byś do niego wskoczył?” On kręci głową: „Po pierwsze on nie ma szans. Poza tym jeśli on nie przychodzi do mnie – dlaczego ja mam iść do niego? Nie ma zamiaru zaczynać wyjaśniająco-przekonywujących odwiedzin”. Nicole otrząsnęła się i poszła nalać kawę. Poczuła się oderwana wobec tego pewnego, dojrzałego głosu żony; wobec jego otwartości wobec niej. Pomyślała, że tamta zawraca mu głowę: „Jeśli jest winny, to jest winny. Po co się rzucać wokoło. Niech spuści głowę. Niech powie, że jest winny. Bo jest, jest. ” W każdym obcym człowieku odbija się obraz jego winy; w każdym tytule w gazetach; w każdej chwili milczenia. Każdej bezsennej nocy widzi swoją winę i nie może się od niej uwolnić. Prześladują go cały czas, dniami i nocami, jego wina,  i ona.

d)

„Dlaczego nie śpisz?” pyta go w nocy. On waha się długo zanim jej odpowie. Oczy ma utkwione  w sufit jakby tam migotał film z dawnych dni. „Nie wiem”, mówi. „Nie wiem, Niki, czy śpię czy nie śpię. Jest we mnie jakiś ...” zastanawia się przez moment, „jakiś strach przed snem, przed tym co mi się może przynieść. Śpię i jednocześnie jestem przytomny. Śpię przytomny. Czy ty to rozumiesz? Ja nie.” Szuka po ciemku paczki papierosów, zapala. Ma na czole krople potu. „Gdy wstaję, nie wiem wcale czy spałem czy nie. Nic nie pamiętam ze snu. Wszystko wymazane, wszystko ciemne...”  Znów przerywa, czerpie siłę z papierosa. Maleńki czerwony węgielek żarzy się przed nią. „Ale wiem, że jeśli śpię to tak jakbym był przytomny. Nie ma żadnego odgraniczenia. Rozumiesz? Myśli ciągną się także we śnie. Rozumiesz?” Ona rozumie, na swój sposób. Cieszy się tak bardzo, że on się boi. Nareszcie. Powinien się bać. Ona chce żeby się bał. Czy on czuje, że nie z troski zadała to pytanie? Czy zauważa chłód w jej oczach, gdy go obserwuje? Ucieka od niej wzrokiem tak jak Jonatan. Boi się. Każdy dzwonek telefonu, który rozrywa zawisłą między nimi ciszę, wywołuje u niego dreszcze. Kurczy się jak uciekinier wykryty w swoim schronieniu, a w oczach ma pytanie: „Jak mnie wykryli?” Ona rozkoszuje się jego strachem. Ale, do diabła, on się nie plącze, nie załamuje, nie wykoleja, nie płacze, nie krzyczy, nie wije się bezradnie. Zawsze podnosi się ze swych upadków, które tylko ona potrafi dostrzec. Zawsze wstaje. Ta jego naiwność, ten ograniczony sposób myślenia, ta niewielka wyobraźnia, to wyjałowienie uczuć – ona to sobie tłumaczy,  z pogardą, ze zdziwieniem – one go trzymają,. Gdyby się załamał mogłaby roztoczyć nad nim opiekę, może – ale on się nie załamuje. Nawet już nie jęczy, nawet nie krzykiem spod serca, jak wtedy. Milczy. Poważny. Starzejący się. Ciężki. Bardziej leniwy. Gdy zwolnił się z wojska miała dla niego – tak myśli – litość.  Jeszcze się nad nim litowała. Potem już nie. „Odejdź od niego”, mówiła sobie. I próbowała raz po razie. Nie umie sobie, do diabła, wytłumaczyć, dlaczego zawsze wraca.  Czuje się coraz  bardziej złapana w pułapkę. Nie znajduje drogi na zewnątrz, gdzieś daleko od tego wszystkiego. Nie znajduje. I nadeszła ta niechęć. Jej całym pragnieniem jest rozkoszować się jego załamaniem. Wie, że to złe, ale nie ma niczego innego. Godzinami siedzi i przypatruje mu się w milczeniu, chłodno – a on nie może znieść jej chłodu, jej niechęci. Odwraca od niej wzrok. Nie rozmawiają. Pewnego dnia wstała i zaciągnęła go do dużego sklepu przy ulicy Dizengoffa, w centrum. Omal z pochyloną głową stał tam gdy kazała pokazać koszule, spodnie, skarpetki dla niego. Wszystko. Modne. Nikły, nieśmiały uśmiech starego człowieka odgrywającego rolę błazna przy dziecku, przykleił mu się do ust. Posłusznie ubrał spodnie rozszerzane u dołu, opiętą koszulę z rękawami z koronką. To prawda, wyglądał jak błazen. Kupiła mu ładną odzież, ale on, gdy tylko wrócili do domu, przebrał się bez słowa w swoje stare ubranie. Nosił sztruksowe spodnie i wełniane koszule z wysokimi kołnierzami zimą, wyblakłe spodnie i trykotowe koszulki latem, i zamszowe pantofle cały czas. Jest innym człowiekiem. Starym. Studzonym. Malowanym. Rezygnującym. Wybaczającym. Ugodowym. Czy on cierpi tak jak ja – zastanawia się, wściekła. Nie – mówi do siebie – on nie cierpi tak jak ja. Nie jest tak skomplikowany i dlatego mniej cierpi. Lecz ten zaczepny błysk, który miał w oczach przed wojną, zanika coraz szybciej. A oczy, które patrzyły wtedy na wszystko prosto, ze spokojną pewnością,  z odcieniem lekceważenia, bez drgnienia powiek, są teraz spuszczone – gdy je unosi i patrzy na nią, na  innych, powieki opadają i unoszą się, jak przy wielkim zakłopotaniu. Beztroska pewność, duma, zniknęły. Już nie jest dumnym człowiekiem. A może ona nie potrafi dostrzec jego cierpień? Nagle wyrwany został ze swego świata, po tylu latach. Dywizja rozgromiona, rozbita, stracona, przesunięta na tyły, rozchodzi się, rekonstruuje się  oddział za oddziałem , w nowych pułkach. Przez jakiś czas kręci się bez funkcji. Nie ma dla niego zadania. Nie ma sądu. Nie ma wyroku. Nie ma komisji śledczej. Nie ma nawet aktu oskarżenia. Lecz coś jest w powietrzu, jakieś napięcie, okrucieństwo. Coś w oczach jego znajomych, jego wielbicieli, wrogów w mundurach. Ci odwracają od niego wzrok. I jest coś obcego, oddalonego, w oczach jego przełożonych. A potem pewnie list Amirama. Nowy generał wzywa go: „Berko, może weźmiesz rok urlopu  na naukę, a potem dużo działań w akcji? Chcesz dwa lata na naukę na uniwersytecie na rachunek wojska?  Taka gra. „On się dziwi, jeszcze nie pojmuje klęski: „Ja i uniwersytet? Zwariowaliście?” Wtedy miał jeszcze w sobie coś z wściekłości, która się nie ugina, z odwagi: „Dowódco, jeśli macie coś jasnego przeciwko mnie, kładźcie sprawę na stół, do wszystkich diabłów. Już pięć miesięcy łażę bez zajęcia. Nie kręćcie. Nie brukajcie się tchórzostwem. Jeśli coś macie, to walcie, do diabła”. Lecz nikt nic nie mówi i atmosfera wokół niego zagęszcza się, odosabnia go. A ona z nim jest. On nie chce od niej odejść i nie prosi żeby ona odeszła od niego. Jest z nim. Jak pieczęć potwierdzająca jego winę. Jakby hańba ich przykuła do siebie. Jest pewna, że wszędzie to wałkują. Że wskazują palcem, ruchem brody. Że ona jest ucieleśnieniem zepsucia, niemoralnego nasycenia z okresu beztroski. Z początku zadziera głowę, ze złością potrząsa grzywą włosów, jak lwica gotowa do walki. Ale nikt nic nie mówi. Nikt nie szepce. Nikt nie patrzy. A ona wszystko widzi i wszystko słyszy. „Nie rezygnuj,  słyszysz?”, mówi wtedy do niego. A on, którego wielbiciele składali hołd jemu i jego sile i spokojowi i pewności siebie, a teraz uciekli przed nim jeden po drugim, on ściąga ramiona i idzie do nowego głównodowodzącego.. Po powrocie stamtąd jest w ciężkim nastroju, milczący i nie ma już w oczach tego prowokującego błysku. Niewiele udaje jej się z niego wydostać. Sprawy  zostały doraźnie przesądzone – rozumuje. „Uzdrowienie wojska”, mówi z goryczą Berko i zapala papierosa. „Ja jestem członem w tym uzdrowieniu. Jestem tym wyrostkiem robaczkowym, który wycięli”. Śmieje się niewesoło. Tak. Ona dowiaduje się później od innych, że nie oskarżono go. List Amirama też nie został przedstawiony. Chwalono go. A jednak zrobiono cięcie jak chirurgicznym nożem. Trzy dni później zdjął mundur. „Właściwie”, mówi, „nieźle byłoby spróbować się uczyć. Wyobraź sobie: ja – studentem”. Znów śmieje się niewesoło. Ale nie uczy się, oczywiście, nawet nie zapisał się na studia, żeby uczciwie przyjmować pensję od wojska. Może nie chce przebywać wśród młodych. „Gdybym spróbował siedzieć, słuchać, uczyć się akademickiego sposobu myślenia – pewnie by mi się powiodło”. Ona próbuje nakłonić go do tego. „Dlaczego się nie zdecydujesz – spróbujesz w ciągu trzech miesięcy – i zobaczysz”. On się krzywi. „Zostaw mnie z tym, Niki. Naprawdę. Nie mam do tego głowy”.  Milknie.  Potem, jakby  do siebie, rzuca: „Zapaskudzili mi grzbiet trądem. Muszę się od niego uwolnić”. A ona, pełna niechęci, omal nie powiedziała: „Trąd jest w tobie, wewnątrz. Nie na plecach”. Nicole rezygnuje. Coś się w niej załamuje. Jego walka jest cicha. Rozgrzeszająca. Jakby kierowała nim jego wielka wina. Swoimi spokojnymi pełnymi rezygnacji drogami szuka dla siebie usprawiedliwienia. Ona chciała żeby walczył inaczej – przecież to też i jej walka. Więc gwałtownie ucieka na zewnątrz. Długie godziny chodzi po ulicach, nad brzegiem morza, siedzi w kawiarniach. Przyciąga wzrok – lecz to nie to. Wraca do domu - przegrana.  I tak to jest. Mieszkanie. Spotkania na uniwersytecie. Ta ponura walka o to żeby się otrząsnąć. Ludzie na ulicy. Spojrzenia na teatralnych premierach,  na które go ostentacyjnie zaciąga. Nazwiska na skrzynce pocztowej i na drzwiach przy dzwonku. Mijają puste dni. Wieczory przed telewizorem. Ból. Długie noce, bez odpoczynku dla ciała, bez ukojenia dla duszy. Przygnębienie. Poranny półmrok przy zapuszczonych żaluzjach. Hańba. Czeki nadsyłane pocztą. Gazety. Złość. Sąsiedzi. Jego spuszczony wzrok. Jej wrogość. Jej zimny do niego stosunek.  Jego starzenie się. Jego wobec niej uległość. Jej próby odejścia na zawsze. Jej niecierpliwe oczekiwanie na jego powroty. Rodząca się w niej ostatnio nienawiść, gdy słyszy zamierający szum motoru jego  samochodu na dole. Bezwład, zanik sił, pustka, zamieranie zapału i nadziei po pełnym rezygnacji, znojnym zbliżeniu fizycznym. Zapadanie się w bezładny sen i budzenie się – bez niego. Hańba. Chłodny strumień wody spłukujący wszystko i niczego nie zmazujący, rano, gdy wszystko wraca i panoszy się w niej od nowa. Wszystko. Wszystko. Wszystko. Mamo. Mamo. Spalam się. Spalam się. Nie mogę więcej znieść. Nicole -  każdego ranka hoduje nowe sadzonk nienawiści, zemsty. Cienka, przylegająca bluzka na gołe, chłodne, wilgotne, piękne ciało, które znało cały ból miłości, i nadal , o dziwo, pragnie tego bólu, gdy kropelki wody wsiąkają w materiał i jej piersi i brzuch i fałda podbrzusza przyklejałą się do tkaniny; otrząsa swoje długie śliczne włosy z wody, rozpryskując ją wokół siebie w świetle padającym z otwartych okien, a wodny pył połyskuje ostrymi kolorami i otacza ją jak aureola, podczas gdy nakręca numer telawiwskiego uniwersytetu, prosi o połączenie z biblioteką prawniczą, czeka, słyszy głos bibliotekarki, mówi: „Poproszę pana generała Berko”, znów czeka, chrząka, żeby oczyścić gardło, słyszy jego głos, jego pełne wahania, gotowe na najgorsze, „Halo”, zmienia głos jak aktorka, i mówi : „Czy to pan Berko Adar?  Przepraszam, mówię z Jerozolimy, ja” – z premedytacją odczekuje chwilę – „nazywam się Pnina Cederbojm, to panu pewnie niewiele mówi, proszę mi wybaczyć, że przeszkadzam” – czeka, a krew tętni jej w żyłach, i wie, że jego twarz blednie, krew z niej ucieka, i że udało jej się, świetnie jej się udało. „Bardzo żałuję, ale muszę z panem porozmawiać” – mówi. Jego napięte, bezradne milczenie. „Cederbojm Pnina” – mówi Nicole nie swoim głosem. Monotonny głos młodego człowieka w polowym telefonie z okopów poraża teraz jego uszy – ona to wie. Dlaczego nie pomyślała o tym dotychczas? „Mój zmarły mąż” – mówi ostrożnie – „z umocnień P., z Suezu”.  Milknie. Zmusza go tym, podstępnie, do odpowiedzi. „Tak” – mówi – „tam, pamiętam”. On nie umie kłamać. Tak bardzo chciała żeby tym razem kłamał. Tak pragnęła, żeby się wił, wykręcał. „Pan, panie Adar, opowiadali mi, pan z nim mówił przez telefon zanim ... zanim ...” Ona słyszy, z odległości tylu dni, jak on bezradnie się krztusi. „Proszę nie myśleć, że ja jestem zła, panie Adar. Ja rozumiem jaka była sytuacja”. Jego ból uderza w nią, mimo, że on milczy. „Muszę z panem porozmawiać, panie Adar. Może się pan ze mną umówi? To znaczy, gdy pan będzie w Jerozolimie...” Milczy. Czeka na jego odpowiedź. On mówi niskim głosem, powoli. Nie wykręca się. Wierzy wszystkiemu. Naiwny. Winny. „Panie Adar – mówi – „ to dlatego, że ... to czworo małych dzieci. Najstarszy ma dopiero siedem lat, trudno mi się wybrać do Tel Awiwu. Pan rozumie?” On rozumie. Proponuje spotkanie w jerozolimskiej kawiarni. „Nie, proszę. Nie w kawiarni. To dla mnie nieporęcznie, pan pewnie rozumie? Może spotkamy się w domu?” – waha się – „Tak będzie o wiele lepiej. Dobrze? Kiedy pan może, panie Adar”? Potem odkłada słuchawkę, opada na fotel, rozluźniona, z wyciągniętymi na boki nogami, i zamyka oczy. Ma pustkę w głowie, a ten cienki, wędrujący ból słabnie, przyciemnia się, tępieje, i ona znów zatapia się w pięknie tamtych piaszczystych przestrzeni aż po horyzont, po których znów biegnie, w wojskowych spodniach i w sandałach na nogach, do tych pięknych ludzi w maskach chroniących od pyłu, w ochronnych okularach, w zielonkawych kombinezonach, poza zachody słońca, poza krwawo-złote kopuły nieba, a oni wyciągają ku niej ramiona z wielką miłością.

bottom of page